Wspomnienie o Słubicach sprzed lat
Adam Fularz
Na razie się bajecznie szybko rozwijają w iście amerykańskim
stylu. Słubice, dziki wschód Frankfurtu nad Odrą, Polska, dziki wschód Europy.
Czy on nadejdzie? Ten sam, co po zachodniej stronie Odry? Stadtschrumpfung-
wielki skurcz miast końcowej ery transformacji.
Wyjeżdżamy PKS-em ze Słubic do Zielonej Góry. Autobus właśnie zatrzymał się
przy nowozbudowanej stacji kolejowej na dalekich przedmieściach, zabrał
samotnego podróżnego. Słubice, krajobraz przedmieścia amerykańskiego,
biedniejsza ciotka biednego nadodrzańskiego Frankfurtu. Brzydka, nieelegancka,
kiczowata. Ubiera się w budki i baraki, bazary i supermarkety, chaotyczne
tablice reklamowe, oblane gęsto sosem parkingów, wjazdów i zjazdów z szerokich
ulic. Centrum tego 20-tysięcznego miasta przecina dwupasmówka, po obu jej
stronach migają parkingi, reklamy i markety. To tu Niemcy jeżdżą na zakupy.
Samochodem, bo frankfurckie autobusy na gaz i tramwaje elektryczne tu nie
docierają.
Jedziemy dwupasmowym fragmentem szosy z Frankfurtu do Zielonej
Góry, dawnej Reichstrasse 5 łączącej Berlin z Wrocławiem. Wewnątrz pojazdu
kosmopolitycza atmosfera, dwoje młodych osób zawzięcie dyskutuje całą podróż po
angielsku z amerykańskim akcentem. Ongiś Frankfurt był stolicą rejencji,
stolicą wschodniej Brandenburgii, był przepięknym nadodrzańskim miastem. Wojna
wypaliła zabytkowe centrum, ale to co pozostało w okolicach dworca, wciąż
fascynuje elegancją. Jak choćby dzielnica na południe od centrum, wielkie
kamienice przy sąsiadującej z wielkim skwerem ulicy z tramwajami, w których
dziś jeździ ledwie po kilku pasażerów na kurs.
Słubice, ta Polska w pigułce, zmieniają się, ale powoli.
Obskurna ulica prowadząca do granicy, jedyny kwartał śródmiejskiej zabudowy
dawnego Frankfurtu, wciąż jest obskurną ulicą, tylko że zamienioną w nie mniej
obskórny deptak. Powodem obskurności są brudnoszare, obdrapane komunalne
kamienice, których komunistyczna estetyka i walące się balkony podparte
dziesiątkami belek przyprawiają o wymioty. A kiedyś były takie piękne.
Słubicka Polska w pigułce to epopeja brzydoty, totalnego
architektonicznego chaosu. Przede wszystkim atakuje nasz zmysł estetyki. Tu nic
do siebie nie pasuje, kamienice walczą na kolory, seledynowy obok różowego,
brudnoszarego i ciemnozielonego. Wszędzie bezładne, krzykliwe szyldy, ba, całe
fasady zamienione w jeden wielki szyld. Polska widzana poprzez Słubice to kraj
socjalistycznej szarzyzny przemieszanej z krwiożerczym kapitalizmem, który
wygrał z elementarnym poczuciem piękna i elegancji jakie widać na ulicach
Frankfurtu.
Sąsiedni Frankfurt upada coraz bardziej. Niestety, to widać.
Ongiś mieli tutaj wielkie nadzieje. To tu się kręci Europa, to tu spotykają się
kultury. Owszem, może się i spotykają, co nie zmienia faktu że jest to w
dwojaki sposób koniec świata. Świata polskiego i niemieckiego. Słubice były
kiedyś odizolowanym miastem, do którego nawet kolej nie docierała, dotrzeć
można było autobusem z dworca w Rzepinie. Do dziś jest źle- kursujące co 30 lub
60 minut pociagi z Niemiec dojeżdżają tylko do Frankfurtu, dalej do Polski
kolej kursuje ledwie co kilka godzin. Jeśli chcemy pojechać gdzieś w Polskę
kursującymi częściej autobusami, czeka nas wielokilometrowa piesza wyprawa z
frankfurckiego dworca przez most graniczny na zrujnowany placyk z prowizorycznym
kontenerem robiącym za słubicki dworzec autobusowy.
Przez główny plac Słubic jeszcze całkiem niedawno
przebiegały rury ciepłownicze. Przejście graniczne przez jakiś okres czasu było
w ogóle zamknięte, później przejeżdżać przez nie mogli tylko Polacy, ale już
nie DDR-owcy. Ogólnie jednak ruchu prawie tu nie było.
Po otwarciu granic polskie i niemieckie światy się połączyły
swymi końcami, i nawet wejście Polski do strefy Schengen niewiele tu zmienia.
Ot, po prostu nie będzie dodatkowego korka na granicy. Frankfurt miał
identyczną jak Słubice sytuację miasta
uwieszonego w gospodarczej autarkii, do tego położonego na krańcu DDR-ów. Mimo
że od upadku muru zmieniło się tu wiele- zmodernizowano część bloków,
odbudowano trzy pierzeje zniszczonego rynku, powstał uniwersytet, nowoczesne
Forum Kleista z salami teatralnymi, a nawet operową, zmodernizowano i
przemodelowano komunikację miejską- dziś jeżdżą tu na 5 liniach same nowoczesne
niskopodłogowe tramwaje, a dzięki systemowi przesiadek z każdej dzielnicy miasta
dostaniemy się na każdą inną niemal bez czekania. Kolej do oddalonego o godzinę
drogi Berlina kursuje co 30 minut czyniąc z nadgranicznego miasta satelitę tej
4,5-milionowej metropolii.
Mimo to miasto odnotowało ogromny odpływ ludności. Z dawnych
88 tysięcy mieszkańców ostało się 61,9 tysięca, reszta wyjechała za chlebem na
zachód RFN-u. Dawne bloki są burzone, ubyło już 3500 mieszkań, w innych widać
puste mieszkania. Dzielnica Neuberesinchen, blokowisko- sypialnia, straciło
relatywnie najwięcej mieszkańców, bo aż połowę z dawnych 20 tysięcy. Kluby nad
Odrą, takie jak Oderspeicher w nadodrzańskim spichrzu, jeszcze dwa lata temu
tętniące życiem, są dziś zamknięte. Pobliskie cudo nadodrzańskiej architektury-
całkiem nowa siedziba oddziału „ niemieckiego odpowiednika NBP”- Banku
Krajowego, jeszcze niedawno czynna, dziś opustoszała, jest wystawiona na
sprzedaż.
Uniwersytet także musi się zmieniać- ongiś państwowy, dziś
jest przeksztany w fundację, mającą zarządzać nim jak podmiotem prywatnym. Ale
to on wciąż ciągnie miasto do przodu-bez uniwersytetu Frankfurt byłby dopiero
niewyobrażalnym końcem świata. Nieopodal, w dawnej zajedni tramwajowej, tutejsi
skejci własnoręcznie stworzyli Helldorado- niewielki kryty skejtpark dla
deskorolkarzy, rolkarzy, bmx-owców, do którego przyjeżdżają także polscy skejci
z nawet odległych miast pozbawionych takiej infrastruktury.
Wg spotkanej w barze mieszkanki Frankfurtu tutajsza
rzeczywistość ma się lepiej. Ongiś bezrobocie sięgało tutaj 23 %, dziś wynosi
rekordowo niskie 13,9 %. Powstają fabryki ogniw słonecznych, miasto postawiło
na technologie pozyskiwania energii słonecznej. W pustych halach po
spektakularnym niewypale- dzięki rządowym gwarancjom kredytowym miała tu
powstać kosztem miliarda dolarów chip foundry, fabryka procesorów- dziś
produkuje się urządzenia do pozyskiwania energii słonecznej.
Patrząc na Frankfurt, widzimy miasto które się skurczyło, i
to wcale nie jest koniec jego problemów demograficznych. Po tym jak uciekło tak
wielu młodych w wieku reproduktywnym, po prostu nie ma nowych mieszkańców.
Bardzo możliwe, ze problemy, z którym dziś boryka się Frankfurt, problemy
kurczących się miast, mogą pewnego dnia spaść na Polskę. Frankfurt i tak
oferuje mieszkańcom wysoką jakość życia- w weekendy kursują nawet dodatkowe
nocne pociągi odwożące do domu frankfurtczyków z berlińskich imprez. To 60-
tysięczne miasto oferuje swym mieszkańcom więcej niż wiele znacznie większych
polskich polskich miast, a mimo to wciąż ma problemy typowe dla kurczących się
miast dawnego DDR.
W Polsce dziś widać symptomy choroby która rozłożyła wiele
wschodnioniemieckich miast, z których młodzi uciekli układać sobie życie gdzie
indziej. Nawet pobliskie duże miasta, Zielona Góra i Gorzów, niewiele tylko
różnią się od bazarowej estetyki Słubic. Tutaj widać odpływ młodej krwi, nie
mniej silny niż na polskiej prowincji. Zamykane są kluby i lokale, z roku na
rok wśród młodych dzieje się coraz mniej. Lokalni producenci imprez klubowych
tacy jak K. z Zielonej Góry, z roku na rok organizują coraz mniej w obliczu
topniejącej publiczności.
Imprezy organizowane przez K. zapełniają sie dopiero
na święta. Wówczas wg jego oceny aż 70 % bawiących się to emigranci spędzający
wolne dni z rodzinami. Z Zielonej Góry większość osób po studiach wyjeżdża do
dużych metropolii albo do innych krajów. Dochodzi do selekcji negatywnej-
spośród młodych często zostają mniej aktywni, większość osób aktywnie
tworzących młodą kulturę emigruje. Z podziemia wychodzą ludzie nerwowi, terroryzują całe osiedla. I w Zielonej Górze, i w Gorzowie w ostatnim
roku miały miejsce incydenty neonazistowskie, niewiele mniej liczne niż w
sąsiednim dawnym DDR-ze.
O ile w Niemczech władze trzymają rękę na pulsie, nerwowo
odnotowując każde drgnięcie licznika ludności, o tyle w Polsce tych danych nikt
nie kontroluje, naiwnie wierząc że że młodzi migranci i emigranci przejmują się
obowiązkiem meldunkowym. Nie wiadmo ilu mieszkańców rzeczywiście jeszcze w tych
miastach mieszka, a ilu wyemigrowało. Samorządy widać sądzą że za 10- 15 lat
jakoś to będzie, ale rzeczywistość może ich niemile zaskoczyć gdy okaże się że
nie ma komu robić dzieci. Polskie miasta na ogół zaniedbują starania o poprawę
jakości życia, sądząc iż mają pozycje monopolistyczną wobec mieszkańców którzy
tak po prostu nie mogą się wynieść. Młodzi są wyjątkiem od tej reguły, są
niezamożni i bardzo mobilni. Chętnie uciekają do miast i regionów oferujących
lepszą stopę życia. Zresztą możliwe że prawdziwa Wiosna Ludów jeszcze Polskę
czeka wraz z kolejnymi krajami które otworzą przed nami swoje rynki pracy.
Komentarze